Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi outsider z miasteczka Częstochowa. Mam przejechane 59366.41 kilometrów.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy outsider.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawa

Dystans całkowity:2720.08 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:47:11
Średnia prędkość:12.35 km/h
Suma podjazdów:22390 m
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:136.00 km i 5h 14m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
72.90 km 0.00 km teren
03:00 h 24.30 km/h

Poniedziałek, 28 czerwca 2010 | Komentarze 2

Dzisiaj żegnamy się z Alpami skromnym podjazdem asfaltowym. Dojeżdżamy do Rovereto i kupujemy bilety do Brenner. Pociąg przystosowany do przewozu rowerów, spokojnie jedziemy ok 2,5 godz. Wysiadamy i po przekroczeniu granicy tniemy asfaltem w dół do Innsbrucka. Wcześniej na dworcu cieszyliśmy się że my i sprzęt wytrzymał trudy podróży a tu nagle zonk, siada tylna tarczówka Andiego. Szczęście polega na tym że nie wydarzyło się to na którymś z trudnych górskich zjazdów bo byłoby niewesoło a tak na asfalcie da radę dojechać na przednim. I tak lecimy sobie 29km w dół. W Innsbrucku podziwiamy skocznię i kupujemy bilety do St. Anton (przez Landeck). Znów pociąg wjeżdża na fajną wysokość i z St Anton kolejne 13 km w dół. Docieramy do zaparkowanego 9 dni wcześniej samochodu, przebieramy się i robimy zakupy. Włączam GPS i ruszamy z powrotem.

Uwagi: Trasa opracowana przez Tomka Pawłusiewicza jest naprawdę bardzo udana ale mam kilka uwag dla tych którzy w przyszłości będą chcieli ja powtórzyć a jadą na hardtailu: niektóre zjazdy które Tomek tak sobie chwali nadają się głównie dla fulla i wg mnie dla kogos kto już jest co nieco obyty z downhillem. My po prostu musimy sprowadzać rowery (być może bardzo dobry zjazdowiec poradzi sobie nawet na hardym) co oczywiście jest wpisane w prawdziwe MTB ale czasem można wybrać inny zjazd wygodniejszy dla hardtaila (oczywiście nie zawsze, czasem jest to jedyna droga i trzeba się z tym pogodzić).
Naszym zdaniem w 8 dniu spokojnie można sobie odpuścić szlak pieszy z Passo Nota i podążyć wygodnym zjazdem innym szlakiem, choć widok jest niezły to jednak ta droga nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia.
Noclegi są droższe niż w opisie u Tomka ale w sumie to nic dziwnego przecież upłynęło już 5 lat, sądzę że rozsądnie jest zaplanować średnio ok 30 euro za nocleg a wtedy czasem miło się rozczarujecie.
Jeżeli ktoś chciałby jechać jeszcze krócej (czasowo) sądzę że można połączyć jeszcze etap 3 i 4, z tym że radzimy wyjechać wcześniej niż my czyli ok godz 6-7 zamiast 9.

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
91.00 km 0.00 km teren
07:28 h 12.19 km/h

Niedziela, 27 czerwca 2010 | Komentarze 2

Zaczynamy ostrym podjazdem asfaltowym, na szczęście nie trwa to zbyt długo i już zjeżdżamy do Bondo. Z Bondo lecimy szybko w dół do Storo, po drodze mija mnie dziewczyna na szosówce więc mocniej cisnę żeby się nie dać :) doganiam ją i wyprzedzam. Dziewczyna i Andy siedzą mi na kole więc cisnę jeszcze trochę, tak się zapomniałem że nawet nie zauważyłem że mocno zostali w tyle. Chwilę czekam, dojeżdża Andy i razem wjeżdżamy do Storo. Za Storo asfaltem podjeżdżamy na Passo d'Ampola a stamtąd bocznym asfaltem wkręcamy się 15 km na Passo Tremalzo. Z Passo Tremalzo zaczyna się wspaniała droga: jeszcze chwilę jedziemy asfaltem aby za chwilę wjechać na szutrową drogę na Tremalzo. Przejeżdżamy tunelem i zaczynamy zjeżdżać jedną z najpiękniejszych dróg jakie do tej pory przejechaliśmy. Co chwilę zatrzymujemy się by robić fotki (niestety góry są mocno zamglone co znacznie utrudnia sprawę). Mimo uroku droga jest dość trudna do zjazdu i trzeba się pilnować. Dojeżdżamy do Passo Nota i kierujemy się na Passo Rocchetta. Dalej niestety nie spojrzeliśmy na mapę i weszliśmy na szlak pieszy do Pregasiny którym trzeba sprowadzać rowery ostro w dół po bardzo niewygodnej drodze. Klnąc docieramy do Pregasiny i mocno zmęczeni jedziemy w dół do Riva del Garda. Tutaj w zasadzie kończymy całą wyprawę, załatwiamy nocleg i po posiłku robimy honorową rundkę na plażę. Kręcimy leniwie brzegiem wśród turystów wspominając przebytą drogę.... Jutro ostatni dzień kręcenia w pięknych Alpach i to głównie asfaltem.

Trasa: Zuclo-Bondo-Cimego-Storo-Passo d'Ampola-Passo Tremalzo-Tremalzo (1863 m npm)-Passo Nota-Passo Rocchetta-Pregasina-Riva del Garda


CAŁY ALBUM







Dane wyjazdu:
74.60 km 0.00 km teren
06:11 h 12.06 km/h

Sobota, 26 czerwca 2010 | Komentarze 0

Z Cusiano mamy kawałek asfaltowego zjazdu do Dimaro w sam raz na rozkręcenie zmęczonych wczorajszym etapem mięsni. Dzisiaj czuję się trochę słabiej, najwyraźniej nie zregenerowałem się całkowicie po wczorajszym ale trzeba się zmobilizować. Z Dimaro kierujemy się na szutrową drogę wśród lasu. Po drodze mijamy uczestników rajdu Naturride, chwilę rozmawiamy o wyścigu (trzyetapowy wyścig w różnych krajach) i tak dojeżdżamy do Cascata di Meledrio. Niestety nie ma jak zrobić dobrej fotki więc kierujemy się dalej na przełęcz Passo Campo Carlo Magno (1702m npm). Potem mamy już fajny zjazd do Madonna di Compiglio. Chwilkę odpoczywamy i wbijamy się w teren aby dojechać do Cascata di Mezzo. Pięnie jest, woda leje się szeroką ławą z góry po kilku stopniach, niestety trzeba jechać dalej. Docieramy do malowniczego jeziora Lago di Valgola i tu równiez chwilę podziwiamy widok. Do przełęczy de Ors musimy podprowadzić rowery ale bez śniegu to pestka. Potem jeszcze przełęcz del Gotro i na deser ok. 15km zjazd szutrową drogą a potem asaltową do Zuclo gdzie kończymy dzisiejszą trasę.

Trasa: Cusiano-Dimaro-Passo Campo Carlo Magno-Madonna di Campiglio-Passo Bregn de L'ors (1844 m npm)-Albergo Brenta-Pez-Zuclo

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
77.60 km 0.00 km teren
06:35 h 11.79 km/h

Piątek, 25 czerwca 2010 | Komentarze 3

Dzisiejszy poranek zaczynamy ... (zgadniecie?) od 30 km podjazdu na Passo di Gavia (2621 m npm) w sumie znów mozolny podjazd asfaltem ale mniej uciążliwy bo ruch motorowo-samochodowy jest znacznie mniejszy niż na Passo dello Stelvio.
Na samej przełęczy znów sporo motocyklistów ale i całkiem sporo rowerzystów. Chwilę się posilamy, podziwiamy widoki i dajemy w dół. Mamy ok 15 km zjazdu (ale niesprawiedliwość). Zjeżdżamy do Pezzo i właściwie kawałek dalej miał zakończyć się ten etap ale było zbyt wcześnie i zbyt krótko i brakuje nam śiegu, szutru i górskich podjazdów. Jakoś nie godzi się tak w Alpach bez prawdziego MTB przecież nie jedziemy na szosówkach ;) więc decydujemy się przejechać następny etap. Na początek mamy asfalcik pod górę do Case di Viso, potem górską szutrową dość ciężką serpentynę do Rifugio Bozzi i w końcu pchanie rowerów w śniegu na przełęcz Forcellina di Montozzo, 2613 m npm. Uff, mamy to czego chcieliśmy. Za przełęczą zjeżdżamy kawałek drogą która obecnie jest w zasadzie potokiem a potem mamy spory kawałek sprowadzania rowerów aż do Lago di Pian Palu. Od jeziora lecimy szybkim zjazdem do Pejo gdzie wymęczeni pochłaniamy pizzę i makaron by w końcu dojechać do Cusiano. Dzisiaj jesteśmy wyjechani konkretnie.

Trasa: Bormio-Santa Caterina-Passo di Gavia (2621 m npm)-Pezzo-Case di Viso-Rifugio Bozzi-Forcellina diMontozzo (2613 m npm)-Lago di Pian Palu-Pejo Fonti-Cogolo-Ossana-Cusiano

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
52.20 km 0.00 km teren
05:06 h 10.24 km/h

Czwartek, 24 czerwca 2010 | Komentarze 3

Z Trafoi zaczynamy od razu ok 15 km podjazd na Passo Dello Stelvio ze swoimi słynnymi 46 zakrętami (tzn my mamy tyle bo jest ich chyba dwie więcej). Szczerze mówiąc jest to mozolny wjazd asfaltówką wśród ryku motocykli, wydaje mi się że podjazd w Rumunii na przełęcz Balea Lac trasą Transfagaroską jest ciekawszy no i dłuższy a więc w kategorii asfaltówek Rumunia wygrywa ;) W końcu docieramy na przełęcz i decydujemy się na najdroższe piwo na tej wyprawie. Dalej mieliśmy jechać na Dreisprachenspitze ale po wejściu na szczyt znów okazuje się że rowerami jechać się nie da więc wracamy i folgujemy sobie na asfaltowym zjeździe. Potem wbijamy się na górską drogę która prowadzi nas wąskim szutrem na Bocchette di Forcola (2768 m. npm to chyba rekord wysokości tej wyprawy) Pod sam szczyt trzeba podejść kawałek, oczywiście w śniegu i potem znów trzeba szukać drogi w śniegu. Nareszcie docieramy do przejezdnej szutrówki do Lago di Cancano, zjazd super ale trudny technicznie w bardzo luźnym żwirze. Po dotarciu do sztucznego zbiornika decydujemy się objechać go wkoło. W końcu dojeżdżamy do Premadio.

Trasa: Trafoi-Passo Dello Stelvio-Dreisprachenspitze-Bocchetta di Forcola 2768 m. npm -Lago di Cancano-Premadio

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
36.30 km 0.00 km teren
03:51 h 9.43 km/h

Środa, 23 czerwca 2010 | Komentarze 0

Mamy czwarty etap wyprawy, po dwóch pierwszych wyczerpujących fizycznie i trzecim który mocno zapisał się w pamięci. Jedziemy prawie cały czas pod górę szutrowymi serpentynkami do Schartalm, potem zjeżdżamy w dół a potem znowu serpentynkami do Furkelhutte i znów w dół do Trafoi. Dzisiejsza trasa obfituje w widoki typu landszafcik :) ale głównie prowadzi wśród lasu. Zamiast świstaków dzisiaj towarzyszą nam wiewiórki. Ten dzień odbieram jako zbyt krótką wycieczkę po górach, czuję niedosyt ;)

Trasa: Laatsch-Lichtenberg-Schartalm-Furkelhutte (2153m npm)-Trafoi

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
38.03 km 0.00 km teren
03:50 h 9.92 km/h

Wtorek, 22 czerwca 2010 | Komentarze 3

Startujemy przy bardzo przyjemnej pogodzie, bez słońca temp. ok 15 C. Zjeżdżamy do Sur En i od razu musimy dawać nieźle pod górę szutrową drogą wśród lasów wzdłuż doliny. Dojeżdżamy do Uiny Dadaint skąd już widać główną atrakcję dzisiejszego dnia: wąską drogę wykutą w skale. W końcu musimy zejść z rowerów, zresztą szkoda byłoby jechać bo idąc można doświadczyć znacznie więcej emocji związanych z tą droga. Sama droga kojarzy mi się z drogami które mogłyby wykuwać krasnoludy z Władcy Pierścieni. Idziemy wąziutką ścieżką nad ogromną przepaścią, czuję lekki strach i jednocześnie podziw dla pracy która została tu wykonana. Właściwie dla tego miejsca organizowałem całą tą wyprawę i nie zawiodłem się wcale. W końcu wychodzimy na jasną,rozległą polanę. Ścieżka raz umożliwia jechanie a raz trzeba prowadzić. Dojeżdżamy do schroniska Sesvennahutte i stamtąd już mamy świetny zjazd w dół. Myślałem że to już koniec atrakcji a tu nagle zza zakrętu wyłania się malowniczy wodospad. W końcu przez Schlinig docieramy do Laatsch na nocleg. Dystans był krótki ale za to obfitujący w wiele pozytywnych wrażeń chyba najmocniejszych do tej pory.

Trasa: Sur En-Uina Dadaint-Sesvennahutte-Schlinig-Laatsch

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
76.75 km 0.00 km teren
05:38 h 13.62 km/h

Poniedziałek, 21 czerwca 2010 | Komentarze 5

Dzisiaj pogoda jest trochę lepsza, nie pada ale nadal wiszą ciężkie chmury. Po wczorajszych doświadczeniach opracowaliśmy alternatywną trasę do wcześniej wyznaczonej tak aby w razie problemów ze śniegiem móc jechać na trochę niższej wysokości inaczej możemy ponieść porażkę. Zaczynamy podobnie, najpierw asfalt ale tym razem naprawdę ostro pod górę, można się nieźle spocić. Kręcimy powoli i docieramy do Bodenalpe dalej droga jest już szutrowa. Kręcimy sobie całkiem szeroką doliną. Na razie nie pada śnieg więc jesteśmy dobrej myśli co do zdobycia Fimberpassa. W końcu docieramy do schroniska Hedelberger Hutte za którym powinniśmy zacząć wspinaczkę na przełęcz, niestety widok nie pozostawia wątpliwości: kilkunasto centymetrowa warstwa śniegu zasypała szlak, nie widać żadnych śladów a my nieznamy drogi. Trzeba będzie wrócić kawałek do Gampenalpe i przejechać inną alternatywną przełęczą Zeblasjoch która ma ok 100m mniej (2539m npm). Prowadzimy rowery i po raz pierwszy spotykamy świstaki. Do głowy przychodzi mi film dzień świstaka: znów jak wczoraj: asfalt, szutrówka, pchanie rowerów w śniegu, jedyne ułatwienie to na szczęście widoczny szlak chodź i tak od czasu do czasu trzeba go szukać w miejscach gdzie śniegu jest więcej. Nareszcie docieramy do granicy ze Szwajcarią i dostrzegamy trochę niżej wygodną szutrówkę. Szybko dojeżdżamy do Samnaun i już asfaltem przez Spiss, Martinę dojeżdżamy do Galtur (nadrobiliśmy parę km bo pojechaliśmy za daleko, z góry było ;) ).

Trasa: Mathon-Ischgl-Bodenalpe-Gampenalpe-Heidelberger Hutte-Gampenalpe-Zeblasjoch (2539m npm)-Samnaun-Spiss-Martina-Galtur

CAŁY ALBUM





Dane wyjazdu:
63.30 km 0.00 km teren
05:32 h 11.44 km/h

Niedziela, 20 czerwca 2010 | Komentarze 3

Mieliśmy wystartować wczoraj zaraz po przyjeździe. Ale pogoda była fatalna a my dość zmęczeni długą drogą więc samopoczucie psychiczne było niezbyt dobre. Postanowiliśmy wziąć pokój i porządnie się wyspać.
Po dobrym śniadaniu ok 9.00 wyruszamy na szlak rozpocząć naszą przygodę z Alpami. Niestety pogoda nie jest zbyt przychylna ale i nie jest najgorzej. Na razie pada drobny deszczyk. Zaczynamy drogą przez St. Anton, potem wjeżdżamy na asfaltową drogę rowerową. Po drodze mijamy polanę pastwisko i po raz pierwszy słyszę alpejskie krowie dzwonki których dźwięk będzie nam towarzyszyć przez całą drogę. Jedziemy coraz wyżej i asfalt zmienia się w szuter. Deszczyk zmienia się w śnieg z deszczem a potem w śnieg. Zaczynamy jechać w zimowej scenerii a śnieg na drodze robi się coraz głębszy. W pewnym momencie mylimy drogę i lądujemy na szlaku pieszym. Musimy przedzierać się przez śnieg ale coś nam ta droga nie pasuje bo jest na zbyt niskiej wysokości, na szczęście w oddali dostrzegamy naszą drogę. W czasie powrotu na nasz szlak Andy przewraca się w lodowatą kałużę - brrr, to musiało być nieprzyjemne. W końcu wracamy na dobrą drogę i jedziemy dalej. Docieramy do miejsca z którego trzeba pchać rowery a drogę możemy pokonać tylko dlatego że ktoś przed nami już się przedzierał ponieważ szlak jest pod śniegiem. Teraz wpychamy rowery ok. 300m w górę w dość głębokim śniegu. Jest bardzo ciężko, powoli tracimy siły ale w końcu docieramy do Verbellener Winterjochl na wys. 2308m npm. do schroniska. Niestety schronisko jest zamknięte więc schodzimy niżej i docieramy do szutrówki którą można już zjeżdżać ale nie rozwijamy dużych prędkości bo droga jest zaśnieżona a my jedziemy w chmurze i musimy uważać bo widoczność to parę metrów. W końcu docieramy do Galtur a potem do Mathon na nocleg.

Trasa: Flirsch-St.Anton-Konstanzer Hutte-Vrebellener Winterjochl (2308m npm)-Zeinisjoch-Galtur-Mathon

CAŁY ALBUM




Dane wyjazdu:
647.80 km 0.00 km teren
h km/h

Piątek, 20 czerwca 2008 | Komentarze 0

Ten wyjazd był planowany na zeszły rok, zaplanowaliśmy go jeszcze w czasie wyprawy na Ukrainie ale niestety nie złożyło nam się i z wyjazdu nic nie wyszło. Za to w tym roku nie było z tym żadnych problemów, pomysł powrócił na wiosnę i wszystko się udało zaplanować: termin, trasę, przejazd, wstępne koszty pozostało więc tylko zapiąć rowery na dach samochodu i ruszyć na podbój Rumuńskich Karpat. Trasa zaplanowana przez Furmana była naprawdę ambitna czyli żadnych kompromisów w kwestii wysokości na jakie wjedziemy ;): na początek Trasa Transfagarowska a na deser najwyższa przejezdna przełęcz Karpat - Urdele. W czwartek 19.06.2008 ładujemy się do auta i zaczynamy rumuńską przygodę.

ALBUM ZDJĘĆ - RUMUNIA

Dzień 1 Sibiu- Dystans 59 km Czas jazdy 3h 28 minut

Po raz pierwszy doświadczam dobrodziejstwa umowy z Shengen, opustoszałe przejścia graniczne powodują że nie tracimy czasu jak to było dawniej na odprawy celne, to naprawdę fajne ułatwienie. Dopiero na Rumuńskiej granicy zerkają w nasze dowody i jedziemy dalej. Dojeżdżamy do docelowego miasta Sibiu, tracimy trochę czasu na znalezienie porządnego parkingu, udaje się nam to w hotelu ale musimy trochę poczekać na ustalenie ceny przez managera (do tej pory nie mieli takiego przypadku) dlatego pokrótce zwiedzamy miasto, naprawdę jest ładne i zabytkowe. W końcu płacimy 150 lei, rozpakowujemy się, zapinamy sakwy i ruszamy: kierujemy się bocznymi drogami na Shigishoarę. Mijamy cygańskie wioski w których bieda jest aż nazbyt widoczna. Żeby nie było zbyt kolorowo dopada nas ulewa, pit zaczyna narzekać na koło (siada mu bębenek) a furman zalicza glebę przez klakson samochodu. Z powodu zmęczenia podróżą naszym głównym celem było odjechanie za miasto najdalej jak się da i znalezienie jakiegoś miejsca na spanie co udaje nam się na jakiejś niewielkiej przełęczy. Na dobitkę w momencie gdy już znaleźliśmy miejsce na biwak pitowi wkręca się w koło przerzutka (nikt nie wie jak to się stało) ale udaje się ją naprawić.

Dzień 2 Sigishoara-Agnita Dystans 120 km Czas jazdy 7h 33 minuty

Jedziemy do Shigishoary. W mieście odnajdujemy sklep rowerowy (nie bez kłopotów bo ciężko dogadać się po angielsku) i pit kupuje całe nowe tylne koło bo jego stary bebenek ledwo zipie. Upał jest okropny, jedziemy na stare miasto trochę poglądać i zjeść obiadek. Po wyjeździe z miasta spotykamy dwóch Austryjaków: ruszyli z Budapesztu i jadą do Constancy, chwilę sobie standardowo konwersujemy, wymieniamy się mailami, w międzyczasie podjeżdża do nas dwóch cyganów, najpierw chcą fajki a potem proponują nam panienki. Zbywamy ich i jedziemy dalej. Skręcamy w boczną drogę na Agnitę, na początku jedzie się całkiem fajnie ale po pewnym czasie okazuje się że lądujemy na jakiejś leśnej drodze na niebieskim szlaku pieszym w dodatku chyba niekoniecznie biegnącym tam gdzie chcemy. Komary chcą nas zeżreć więc decydujemy się na drogę na azymut w stronę widocznej w oddali wiochy. Zrobiło się naprawdę ciekawie, przedzieramy się przez jakieś chaszcze i zarośla, trawy są już wyższe od nas i w momencie gdy zastanawiamy się nad odwrotem furman wynajduje jakieś przejście na pola skąd już do wioski prowadzi ubita droga. Wyjeżdżamy w typowo cygańskiej wsi Lacobeni, opada nas chmara dzieciaków proszących o cukierki których nie mamy (ile bym tego musiał wozić żeby każdemu cygańskiemu dziecku dać chociaż jeden) więc przyspieszamy żeby opuścić to miejsce. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach pitowi spada łańcuch więc dzieciaki mają ubaw. W końcu dojeżdżamy do Agnity, chłopaki trochę odwodnieni (ja na szczęście przypadkowo miałem większy zapas wody) rzucają się na wodę i po uzupełnieniu płynów wyjeżdżamy za miasteczko szukać noclegu. Udaje nam się to dość blisko drogi ale miejsce jest całkiem w porządku.

Dzień 3 Balea Lac Dystans 74 km Czas jazdy 5h 33 minuty

Dzisiaj atakujemy przełęcz Balea Lac czyli wspinamy się na trasie Transfagaraskiej. Właściwie jest to ciągły podjazd mający ok 35 km przy czym pierwsze 10 km to raczej płasko delikatnie pod górę a po 10 km zaczyna się prawdziwy podjazd. Upału ciąg dalszy więc ulgę przynosi nam kąpiel w zimnej górskiej rzece, robimy też małe pranko w celu usunięcia 'zapachów' które czują inni ale my nie :). Odświeżeni (z powodu temperatury na dość krótko :( ) ruszamy dalej mieląc pod górę. Jest ciężko ale jak zwykle w takich przypadkach ten wysiłek jest wynagradzany przepięknymi widokami które rekompensują nam wszystko. Ta trasa jest naprawdę widokowo cudowna, chyba jedna z najładniejszych jakie do tej pory jechałem. Na górze pomimo upału wieje chłodny wiaterek i leży jeszcze śnieg co w sumie na 2000 tys m n.p.m. nie powinno nas dziwić. Po drodze zyskujemy sobie uznanie i chyba rowerzyści nie są częstym widokiem bo zauważam że jesteśmy dość częstym obiektem fotograficznym. Na szczycie (GPS wskazuje 2030 m n.p.m.), w celu uczczenia chwili pozwalamy sobie na piwo w schronisku; nie muszę dodawać jak smakuje zimne wyborne piwo Ursus na tej wysokości po takim wysiłku :)) W końcu się zbieramy, przejeżdżamy tunel i czeka nas upragniony zjazd. Zjeżdżamy tylko kilka km i przewidując kłopot w znalezieniu dobrej miejscówki na namiot (na drugi dzień okazało się że chyba ze zmęczenia trochę dramatyzowaliśmy) zatrzymujemy się w hotelu. Obowiązkowy prysznic :)) i lulu.

Dzień 4 Curtea de Arges-Rumnicu Vilcea Dystans 152 km Czas jazdy 7h

Wypoczęci, czyści i w doskonałych humorach zaczynamy długi zjazd. Zjazd ma ok 20 km, co to za przyjemność to wie tylko ktoś kto te 30 km wcześniej podjechał. Niestety nic nie trwa wiecznie i zaczyna się jazda po niewielkich górkach a potem dość długo płasko i w sumie nieciekawie. Docieramy do miasta Curtea de Arges i po krótkim obiadku jedziemy cały czas w kierunku Urdele. Wjeżdżamy w mocno zurbanizowany teren, przejeżdżamy miasto Rumnicu Vilcea a za nim wioska przy wiosce, zaczyna się zmierzch a miejscówki na nocleg nie ma. W końcu po przejechaniu 152 km gdy mamy już naprawdę dość udaje nam się dogadać z jakąś kobitką i nocujemy na jej polu kukurydzy. Miejsce okazało się całkiem przyzwoite bo niedaleko była studnia (a więc kąpiel w zimnej odświeżającej wodzie). Jedyna wada to niestety miejsce niezbyt równe co dało nam trochę w kość podczas spania.

Dzień 5 Horezu-Novaci-Rinca Dystans 71 km Czas jazdy 5h 24 minuty

W mms na stronkę furman napisał jutro będzie piekło. Myślę że chciał napisać to trochę na wyrost (albo coś wiedział ale nie chciał nas dołować) ale niestety nie pomylił się ani na jotę. Przejeżdżamy przez Horezu i kierujemy się na Novaci. Upał osiąga maksymalne temperatury przez cały czas kręcimy wykańczające interwały: kilka km serpentynki w górę tylko po to żeby za chwilę znów te kilka km zjechać czyli pomimo wysiłku jesteśmy cały czas na tej samej wysokości i tak przez pół dnia. Pijemy litry wody i mam wrażenie że wszystko co wypiję za chwilę jest na mojej koszulce w postaci potu. W końcu docieramy pod główny podjazd na Urdele, w pewnym sensie cieszę się że te interwały się skończyły, już chyba wolę długi jednorodny podjazd. Ale serpentyna pod Urdele jest koszmarna. Podjazd jest wylany specjalnym klejącym asfaltem który ma powodować lepszą przyczepną kół samochodów ale dla nas to masakra, rower sam nie pojedzie ani na jotę, tyle ile przekręcisz korbą tyle podjedziesz i to wkur... mlaskanie opon. W końcu asfalt się kończy i dojeżdżamy do wioski Rinca a właściwie do budującego się kompleksu hoteli, pensjonatów itd., rozmach imponujący, prawdopodobnie wkrótce będzie to drogi kurort. Wykończeni bierzemy nocleg w pensjonacie, za tak niską cenę grzechem byłoby nie skorzystać z dobrodziejstwa prysznica, zresztą za taki wysiłek należało nam się. Nocleg na 1500 m npm.

Dzień 6 Urdele Dystans 98 km Czas jazdy 6h 27 minut

Ten nocleg w pensjonacie to był świetny pomysł, zregenerowaliśmy się całkowicie dlatego w doskonałych humorach wjeżdżamy na szutrówkę dokończyć dzieła, droga jest trudna, dużo luźnych kamoli ale przyznam że po wczorajszym asfalcie po tych kamolach jedzie mi się znacznie lepiej. Widoki znów wywołują uśmiechy na twarzach, doświadczamy prawdziwego mtb i po to właśnie tam jechaliśmy. Nigdzie nie ma zaznaczenia że ten najwyższy punkt to już tu dlatego robimy sobie fotki w miejscu gdzie gps furmana pokazuje teoretycznie najwyższą wysokość (ok 2140 m n.p.m.). Chwilę sobie odpoczywamy w pełni ciesząc się z wysokości, widoków i chwili. Zjeżdżamy w dół, słoneczka się nie czuje na tej wysokości ale wiemy że będziemy przypieczeni konkretnie. Podczas tego zjazdu furman łapie pierwszą i ostatnią gumę wyprawy. Znów wbijamy się na asfalt, zatrzymujemy się na obiad w przydrożnym barze. Chwilę marudzimy ale czas się zbierać. Nie wiem dlaczego ale następny podjazd mnie zaskakuje, jakoś tak nie brałem go pod uwagę :) a tu trzeba podkręcić na 1600m npm. Na szczęscie zostajemy wynagrodzeni bardzo długim i szybkim zjazdem na którym tracimy 1000m z wysokości. W planach mamy wbicie się na boczną drogę do Sibiu ale niestety nie udaje nam się zlokalizować gdzie mamy skręcić i przejeżdżamy ją. Po drodze mijamy kilka tam i kilka miejscowości. Robi się za późno żeby się wracać więc znajdujemy miejsce na nocleg i rozkładamy namioty. Wreszcie mamy całkiem płaskie miejscówki z tyłu płynie rzeka, można powiedzieć sielanka ale humory psuje nam świadomość że przez tą pomyłkę jutro jedziemy główną droga wśród tirów.

Dzień 7 Brezoi-Sibiu Dystans 73 km Czas jazdy 3h 40 minut

Dzisiaj wracamy do Sibiu. Jak pisałem jedziemy główną drogą 65 km, naprawdę żadna przyjemność i nie polecam nikomu. Może tragedii nie ma ale przyjemności też nie, dodatkowo słoneczko znów nam dopala. Zmęczeni drogą docieramy do Sibiu i pakujemy się w samochód. I to by było na tyle.

Rumunia jest w tej chwili na najlepszym etapie do podróżowania rowerem, jak pokazało doświadczenie spokojnie można kupić wszystko jeśli chodzi o wyżywienie, można znaleźć potrzebne części rowerowe, spokojnie można znaleźć kwaterę czy pensjonat/hotel (to oczywiście w miejscowościach typowo turystycznych). Jednocześnie nie ma problemu ze znalezieniem darmowego miejsca pod namiot (oprócz miejsc mocno zurbanizowanych). Nie ma problemu z policją (pamiętam jeszcze 6 lat temu czepiali się i trzeba było dawać łapówy).
Rumunia daje wspaniałe doświadczenia, niezapomniane widoki i radość z jazdy po wysokich górach. Możemy cofnąć się w czasie na bocznych drogach i zobaczyć najnowsze samochody w miastach. Ani razu nie doświadczyliśmy żadnych niemiłych zaczepek bo nawet w Lacobeni było to tylko żebractwo dzieci.
Jednocześnie widać już rękę i pieniążki z Unii, buduje się coraz więcej dróg, hoteli oraz powstają wręcz całe miejscowości wypoczynkowe. Dlatego już za kilka lat może się okazać że nie będziemy tak wolni podróżując po Rumunii jak obecnie.
Na koniec pozostaje mi tylko zachęcić do odwiedzin tego wspaniałego kraju i życzyć podobnych wrażeń jakie ja miałem dzięki tej wyprawie.

ALBUM ZDJĘĆ - RUMUNIA



Kategoria Wyprawa