Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi outsider z miasteczka Częstochowa. Mam przejechane 59366.41 kilometrów.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy outsider.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2006

Dystans całkowity:573.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:573.60 km
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
573.60 km 0.00 km teren
h km/h

Sobota, 10 czerwca 2006 | Komentarze 0

Pewnego zimowego dnia przeglądałem strony dotyczące wypraw rowerowych mniej lub bardziej egzotycznych i nabierałem coraz większej chęci żeby gdzieś pojechać. W końcu trafiłem na ogłoszenie furmana: zbierają ekipę na tygodniowy wyjazd na Ukrainę. Zapaliłem się do tego pomysłu: Ukraina tak bliska i mało znana, w sam raz na pierwszą wyprawę rowerową, do tego idealny termin i czas trwania (kto ma rodzinę i pracę wie o czym pisze). Szybko wstępnie się zgłosiłem ale pozostał jeszcze jeden problem: musiałem przekonać żonę i nie miałbym jej za złe gdyby odmówiła, wszak trzy miesiące wcześniej przyszedł na świat nasz synek a i córka na pewno nie będzie zadowolona. Ale Renata wyraziła zgodę więc przygotowania ruszyły na całego. Dobrze że było sporo czasu bo musiałem skompletować cały sprzęt biwakowy i rower domagał się tego i owego. W końcu wszystko przygotowane, termin dograny i wyruszam na przygodę z Ukrainą.

ALBUM ZDJĘĆ - UKRAINA

Dzień I - 10.06.2006 Iwano-Frankowsk:

Oczywiście nasze koleje zgotowały mi mały stres: z Częstochowy do Przemyśla mam tylko jedno sensowne połączenie i do tego pociąg przyjeżdża na pół godziny przed odjazdem autobusu do Iwano-Frankowska, znając punktualność naszego PKP mam pewne obawy. Ale podróż upłynęła spokojnie, pociąg był dość pusty i opóźnienie wyniosło 'tylko' 10 min. Dojeżdżam na dworzec PKS i witam się z pitem i furmanem, razem przyjdzie nam spędzić tydzień czasu. Podobno były jakieś problemy z zapakowaniem rowerów ale furman okazuje się obrotnym człowiekiem i w wiadomy sposób załatwia nam przejazd. Ładujemy się do typowego autobusu przemytniczego: brudnego, wypchanego jakimiś workami z cebulą i marchewką o niezbyt sympatycznym zapachu. Ten autobus najlepsze chwile ma już dawno za sobą. Trochę rozmawiamy, gładko przejeżdżamy granicę, jeszcze mała awaria autokaru ale kierowca daje radę naprawić i ok. 19 jesteśmy w Iwano-Frankowsku. Niedługo będzie zmierzch więc szybko składamy sprzęt, trochę błądzimy, aż w końcu wyjeżdżamy za miasto i znajdujemy miejsce na nocleg. Przy rozbijaniu namiotów rzucam propozycję żebyśmy mówili sobie po imieniu a nie po nickach z forum, pada: piotrek, piotrek, piotrek, chyba wrócimy do nicków :) Niestety, nie da się posiedzieć, już podczas rozbijania namiotów napadła nas chmara komarów i musieliśmy zamknąć się w namiotach bo niechybnie wypiłyby z nas całą krew.

Dystans - 30,13
Średnia - 16,79
Czas jazdy – 1h47

Dzień II - 11.06.2006 Nadwórna-Jaremcza-przełęcz Jabłonicka-Rachow

Mimo dość wczesnej pobudki komary już na nas czekały. Szybko zapakowaliśmy rowery i odwrót. Zatrzymujemy się w Nadwórnej żeby zjeść śniadanie pod pomnikiem i tutaj łapię pierwszą gumę. No cóż, frycowe trzeba było zapłacić ale mam nadzieje że już będzie spokój. Po posiłku kierujemy się na Jaremcze, już jedziemy chwilkę gdy słychać huk i momentalnie znów flaczeje mi tylne koło. Chłopaki opalają się na betonowych płytach, ja zmieniam dętkę ale teraz to już nie mógł być przypadek więc dokładnie oglądamy oponę. Znaleźliśmy jedno pękniecie, łatam je, pompuję a tu dętka wychodzi w innym miejscu, dokładniej przyglądamy się oponie i okazuje się że jest w rozsypce. Na szczęście Pit ma zapasową oponę. Ruszamy dalej, słońce przyświeca a my mocniej kręcimy żeby nadrobić trochę czasu. Zaczynają się pierwsze podjazdy i docieramy do Jaremczy (w okresie międzywojennym znana miejscowość turystyczna). Tutaj spotykamy parę z Krakowa która podróżuje furgonetką (merc vito) z rowerami. Spanie też urządzili sobie w aucie więc nie martwią się o noclegi, w sumie również ciekawy sposób na wakacje. Pokazują nam gdzie można zjeść coś dobrego, jemy obiad, jeszcze chwilkę rozmawiamy i rozstajemy się. Przed nami pierwsza poważna przełęcz Jabłonicka 930 m n.p.m. Jeszcze przed wjazdem robimy sobie odpoczynek, podziwiamy piękne widoki ale wiatr się wzmaga i w końcu postanawiamy jechać. Przełęcz nie okazała się jakaś straszna, jedynie pod koniec było dość ostro. Chyba jest ona atrakcją turystyczną bo jest tam trochę kramów z pamiątkami i dwa bary. Mamy chęć na złocisty napój ale zmęczona barmanka (obsługuje pita z 10 min) i nawalony tubylec skutecznie nas zniechęcają. Jedziemy do Rachowa, wcześniej musiało tu nieźle lać bo droga cała mokra. Dodatkowo dolina jest wąska (płynie nią rzeka Cisa) więc nie ma mowy o biwaku a pita zaczyna boleć żołądek. Mieliśmy przejechać Rachow ale ludzie z którymi rozmawiamy albo nie znają tej drogi albo twierdzą że nie da się tam przejechać. W końcu znajdujemy nocleg na kwaterze (ciepła woda, tv itd.). Pod wieczór furman coś tam wspomina o Bliźnicy ale w sumie jeszcze nic konkretnego.

Dystans - 135,71
Średnia - 20,71
Czas – 6,32

Dzień III - 12.06.2006 Rachow-Bliźnica-Rachow

Jeszcze nie wiem co mnie czeka dowiaduję się tylko że zostawiamy sakwy i jedziemy zdobyć Bliźnicę, nie ma problemu bo lubię jeździć po górach. Gospodarz rysuje nam mapkę, zabieramy po batoniku i bidon wody i jedziemy. Wg wszelkich informacji droga ma trwać ok. 4 godz. Zaczyna się wspinaczka, powoli sobie kręcimy bo droga jest strasznie niewygodna, wyłożona sporej wielkości kamolami więc trzęsie strasznie. Rowery poddawane sa próbie na odkręcanie śrubek, amortyzatory na tłumienie drgań i gdzieś po drodze gubię moją niezniszczalną mapę. Słońce mocno grzeje, cały czas podjazd i serpentynki. W końcu kończą się kamole i droga robi się już lepsza. Kręcimy już chyba z 1.5 godziny gdy spoglądamy na GPS furmana. Dochodzimy do wniosku że chyba ma złą mapę w GPS-ie bo sprzęt pokazuje że przejechaliśmy z 10% drogi. Niestety później okazuje się że mapa była dobra. Nabieramy wodę z potoku i kręcimy dalej. Cały czas w górę i powoli tracimy siły a naszego celu nie widać. Nasz wysiłek za to wynagradzają wspaniałe widoki: piękne góry, połoniny i doliny. Furman pokazuje nam poszczególne szczyty: masyw Czarnohory, Pop Iwan z ruinami obserwatorium, sylwetka Howerli i Pietrosa, Widać też odległe szczyty żółtawych Gorganów. Ale kręcimy dalej i robi się coraz bardziej wysokogórsko i chłodno, gdzieniegdzie pojawiają się płaty śniegu. Czasami jedziemy na wyczucie i przechodzę mały kryzys, kręcimy już kilka godzin a szczytu nie widać, nie mamy prowiantu i kończy się woda, zastanawiam się co dalej ale dochodzę do wniosku że skoro chłopaki dają radę to ja też mogę. W końcu podjeżdżamy pod naszą górę ale dalej nie da się jechać trzeba wziąć rowery na plecy i dawać z buta. Gonię już resztkami sił i tylko widzę jak furman coraz bardziej się oddala. Zbieram się w sobie i końcu dochodzimy z pitem na ścieżkę na której czeka na nas furman. Zostało parędziesiąt metrów na szczyt więc mimo zmęczenia zdobywamy górę. Tam mała niespodzianka grupa Rosjan lub Ukraińców również na szczycie z rowerami i sakwami, w tym kobiety. Rowery mają nawet niezłe ale bagaż wygląda ciekawie: tanie sakwy, zwykłe torby a i cos jakby siaty na kierownicy. Nie powiem imponują mi samozaparciem. Jeszcze chwilę podziwiamy panoramy i schodzimy w dół, wjeżdżamy na podjazd i teraz cały czas w dół. Oj dłuuuugi to był zjazd i całkiem przyjemny. Zjeżdżamy do Jasini i w pierwszym sklepie rzucamy się na jedzenie i picie. Dojeżdżamy do Rachowa, zabieramy sakwy i gospodarz tłumaczy nam jak wjechać na drogę której 'nie było' poprzedniego dnia. Nawierzchnia znów kamienista i znów jedziemy ostro pod górę i znów nieciekawie jeśli chodzi o nocleg ale w końcu znajdujemy łączkę która nadaje się na biwak, tyle że należy do kogoś. Schodzę do gospodarzy zapytać się o możliwość rozbicia namiotów. Początkowo nie bardzo chce się zgodzić ale pogawędka przekonuje go że nie wyrządzimy większych szkód. Pada oczywiste pytanie skąd jesteśmy, gdy mówię że z Polski gospodarz chwilę się zastanawia i mówi że wie gdzie to jest: w Czechach. Teraz moją ambicją jest wytłumaczenie gdzie leży Polska i że to niepodległy kraj ale jakoś mam wrażenie że go nie przekonałem. W każdym razie miejsce na nocleg jest bardzo fajne i szybko zasypiamy.

Dystans – 80,82
Średnia – 11,72
Czas – 6,52

Dzień IV - 13.06.2006 przełęcz-Kosowska Polana-Kobylańska Polana-Wodica-przełęcz

Ranek wita nas słońcem i pięknym widokami. Codzienne czynności przebiegaja sprawnie, chyba nabieram wprawy. Wsiadamy na rowery i pełni sił znów wspinamy się serpentynami na górę. Przełęcz ma 1130 m n.p.m. ale mozolną wspinaczkę rekompensują nam znów wspaniałe widoki: ze wszystkich stron góry, ogromne przestrzenie i morze zieleni, gdzieś tam od czasu do czasu dostrzegamy drogi którymi jechaliśmy, Bliźnicę widać w oddali i nie chce się wierzyć że przejechaliśmy taki kawał drogi. Na przełęczy krótki odpoczynek i zasłużony zjazd. Mijamy kilka wiosek w których czas się zatrzymał. Przejeżdżamy przez Kosowską Polanę, Kobylańska Polanę (tutaj znów łapę gumę na szczęście taką normalną i już ostatnią na tej wyprawie). Każda z nich oddzielona jest przełączą na którą trzeba się wspiąć ale i cały czas widoki są niesamowite. Drogi powoli zmieniają się w błoto, więc cali upaćkani dojeżdżamy do Wodicy. Czas znaleźć nocleg ale dobrego miejsca znów nie widać. W końcu rozmawiam z jakimś gospodarzem na temat noclegu i ten mówi że jak wjedziemy na przełęcz to tam jest wspaniałe miejsce na biwak. I miał rację, jak dla mnie był to najlepszy nocleg na tej wyprawie, piękna rozległa hala, niedaleko samotna kapliczka, wspaniały zachód słońca na tle gór. W nocy słychać pohukiwania sów. Podobno noc była zimna ale mój śpiwór sprawuje się dobrze więc nie marznę.

Dystans – 62,48
Średnia – 10,44
Czas – 5,58

Dzień V - 14.06.2006 Dubove-Ust Ciorna-Ruska Mokra-Komsomolsk-przełęcz-Kołaczawa-przełęcz-Miżgiria

Budzi nas rześki poranek. Furman rozgrzewa się biegając wokół namiotu. Dosiadamy nasze rumaki i lekko zmarznięci szybko zjeżdżamy w dół do Dubove. Słońce chowa się za chmury i trochę zaczyna kropić. Chwilę czekamy pod sklepem ale decydujemy się jechać dalej bo można tak czekać kilka godzin a droga czeka. Za miasteczkiem zaczyna juz dość mocno padać więc znów na chwilkę przystajemy pod drzewami ale gdy opady słabną jedziemy dalej. Droga jest asfaltowa ale kiepska, wszędzie tam gdzie kiedyś rzeka wylała i zerwała asfalt jedziemy po nawierzchni z kamieni. Mijamy Ust Ciorną, Ruską Mokrą i w Komsomolsku kierujemy się na Kołaczawę. Pogoda poprawiła się i nie pada ale dzisiaj ukraińska mapa sprawia nam małego figla: droga w którą skręcamy, zmienia się w potok a innej alternatywy nie ma. Jeszcze na początku próbuję przejechać ale koło szybko klinuje się na jakimś kamolu i ląduje w lodowatej wodzie po kostki. Pit śmieje się że on ma mokrego tylko jednego buta i zawsze to lepiej niż dwa ale potok szybko doprowadza go do porządku. Woda miejscami sięga po kolana lecz brniemy dalej, jedyna zaleta to czyste buty i skarpetki ;). Droga staje się coraz bardziej uciążliwa, często trzeba dźwigać ciężkie rowery nad konarami i głazami, wszyscy uważają żeby nie przewrócić rowerów bo lepiej samemu być mokrym niż mieć wszystko mokre w sakwach. W końcu rzeka daje spokój i wychodzimy na ścieżkę, chwilka odpoczynku i za zakrętem kolejna niespodzianka: kamienisty stok o nachyleniu takim że i bez rowerów ciężko podejść. Jakoś to pokonujemy ale rowery ciążą strasznie. W końcu wyjeżdżamy na przełęcz i odpoczywamy. Ten odcinek to taki mały Ukrainian Trophy. W końcu zaczynamy zjeżdżać w dół ale droga jest wolna, pełna kolein po kolana, łatwo o wypadek więc prędkości nie przekraczają 20 km/h. Po drodze spotykamy ciężarówkę z pasażerami, o ogromnych kołach, tylko taki pojazd ma szansę przejechać tą drogą a i tak umiejętności kierowcy wprawiają nas w zdumienie. W końcu dojeżdżamy do Kołaczawy. Szybko opuszczamy wioskę i kierujemy się na Miżgirię. Tym razem mamy asfalt i to całkiem niezły. Zaczynają się serpentyny, furman daje do przodu ale ja wole kręcić swoim tempem więc zostaję nieco w tyle. W końcu dojeżdżamy na przełęcz 830 m n.p.m. Na górze wszyscy wskakują w kurtki bo jest zimno i wieje wiatr a czeka nas dość stromy i szybki zjazd. Zjeżdżamy w dół i przez kilka km tracimy 500m wysokości. W Miżgirii pochłaniamy wyborny i tani obiad w barze. Jesteśmy zaskoczeni bo pani nie chce napiwku i nawet opuszcza nam cenę obiadu żeby kwota była równa (brak cwaniactwa obecnego u nas na każdym kroku). Czas poszukać noclegu, opuszczamy Miżgirię i jedziemy dalej. A z miejscem znów jest nie wesoło, trafiamy na kemping specjalnie zrobiony na takie okazje ale jest obskurnie i nieprzyjemnie, poza tym co chwilę zatrzymują się samochody aby nabrać wody a my wolimy miejsca bez nieproszonych gości. Jedziemy dalej i w końcu rozbijamy się obok opuszczonego domu, miejsce też niezbyt ciekawe, jedyną zaletą jest zdrój gdzie możemy się porządnie umyć, będzie kąpiel w lodowatej wodzie :). Furman udaje się na kąpiel a my z pitem rozbijamy biwak (uważając na kozie bobki) kiedy pojawia się właściciel zaniepokojony co się dzieje na jego własności. Chwilkę rozmawiamy i znów zyskujemy pozwolenie na nocleg.

Dystans - 101,69
Średnia - 14,89
Czas - 6,49

Dzień VI -przełęcz-Wołowiec-Lwów

Tym razem deszczowy poranek skutecznie zniechęca nas do wyjścia z namiotów aż do godz. 11. Ale droga czeka i nie możemy sobie pozwolić na luksus lenistwa. Po późnym śniadaniu składamy mokre namioty i ruszamy dalej. Deszcz słabnie i przestaje padać, szybko zdobywamy przełęcz 730 m n.p.m. i zjeżdżamy do Wołowca. Miasteczko jest nieciekawe i paskudne: brzydkie budynki, żwirowe chodniki, słabo zaopatrzone sklepy, do tego przyczepia się cyganka i próbuje wysępić od nas kasę. To wszystko sprawia że chcemy szybko opuścić to miasteczko ale wcześniej musimy podjąć decyzję co dalej. Mapa nie pozostawia wątpliwości, jeszcze 200km do granicy a biorąc pod uwagę jakość bocznych ukraińskich dróg nie mamy złudzeń że nie zdążymy na czas. Postanawiamy dojechać pociągiem do Lwowa i stamtąd przejechać ostatni etap naszej wycieczki. Kupujemy bilety i czekamy na pociąg. Gdy podjeżdża, ze zdziwieniem obserwujemy że każdy wagon ma osobną obsługę, najczęściej kobietę ubraną w schludny mundurek i odpowiedzialną za swój teren i to o władzy niemal absolutnej, o tym przekonujemy się gdy pani wyprasza pasażerów (bez żadnego sprzeciwu z ich strony, u nas pewnie wywiązała by się co najmniej pyskówka), żebyśmy mogli zając ich miejsca na końcu przedziału bo tam trzeba umieścić rowery. Jeszcze tylko kierownik pociągu dla podkreślenia swojej władzy, każe nam wrzucić rowery na półki na górę bo podobno tarasują drogę przeciwpożarową i ruszamy. Pociąg jedzie naprawdę powoli i potwierdza się fakt że nie da się otworzyć okien w wagonie, dlatego duchota jest straszna i tak po 4 godz. wysiadamy we Lwowie. Nawykliśmy już do ciszy i czystego powietrza a tu kurz, hałas, brukowane ulice i bezładny ruch samochodowy. Kątem oka dostrzegam tylko piękno zabytkowych kamienic i urok tego miasta bo musimy szybko je opuścić, żeby znaleźć kolejny nocleg (chłopakom w przeciwieństwie do mnie Lwów niezbyt się spodobał). Szybki lecz obfity posiłek w Mc’Donaldzie wprawia nas w lepszy humor. W końcu opuszczamy miasto z pomocą miejscowych Polaków (chciałbym tu wrócić i spokojnie je zwiedzić). Znajdujemy przyjemny nocleg u właściciela domu na świeżo skoszonej łące ale znów zwiedziały się o nas komarzyce.

Dystans – 53,22
Średnia - 16,44
Czas – 3,14

Dzień VII Wielki Lubin-Rudki-Medyka-Przemyśl

Znów słoneczny i piękny poranek. Decydujemy się dalej podróżować bocznymi drogami co okazuje się strzałem w dziesiątkę. Nie to żeby było lekko, choć teren to już nie góry, to jednak pagórkowaty, obfitujący w krótkie strome podjazdy i zjazdy a więc jazda typowo interwałowa. Teren słabo zaludniony, typowo rolniczy z sielskimi widokami. Jazda tutaj sprawia nam dużą frajdę, dojeżdżamy jednak do głównej drogi aby przekroczyć granicę. Mamy farta udaje nam się wkręcić na przejście dla samochodów i jeszcze tylko celnik pyta się nas o rejestrację: raz, dwa, trzy - odpalam szybko i celnik ze śmiechem mówi że może być. Tak więc obalamy teorię, że nie da się przejechać rowerami przejściem samochodowym. Jeszcze tylko szybka asfaltówka i jesteśmy w Przemyślu. Na dworcu nasza PKP szybko doprowadza mnie do kolejnego rozstroju nerwowego, nie mam już żadnego połączenia do Częstochowy. Na szczęście z opresji ratuje mnie siostra która zabiera mnie samochodem z Krakowa.

Dystans - 109,65
Średnia – 19,63
Czas – 5,45

I tak zakończyła się przygoda z piękną, zieloną Ukrainą. Zachęcam wszystkich do zwiedzania tego kraju, bo być może niedługo wkroczy tam wszechobecna komercja która zapewne zniszczy niezaprzeczalny urok tej krainy oraz swobodę i wolność podróżowania. Wszędzie spotkaliśmy się z miłymi i ciekawymi świata ludźmi. W mojej pamięci pozostaną przepiękne widoki, wszechobecna zieleń i nieskończone przestrzenie a także liczydła w sklepach i wioski wyrwane z czasu.

Na końcu chciałem podziękować furmanowi i pitowi za wspaniale wybraną trasę oraz towarzystwo i specjalnie podziękować mojej żonie że zgodziła się na moją podróż pomimo wszelkich niedogodności z tym związanych.

ALBUM ZDJĘĆ - UKRAINA
Kategoria Wyprawa